Latajcie Luftwaffe!

Ja lubię samoloty. Fascynuje mnie ta ilość ruchomych części, która połączona ze sobą śrubkami, nitami, spawami i cholera wie czym jeszcze, jest w stanie unieść moje dupsko ( kilkaset innych dup) w powietrze. A unosi wyżej niż sążnisty kop w to ostatnie (i kilkaset innych). Piękne widoki z ponad chmur są równie pasjonujące. Ale...
Właśnie, jest jedno ale – pieprzona klasa Economy. I pieprzona firma, która zgodnie ze swoją zasadą wysyła mnie na loty właśnie tą klasą. Zupełnie niezależnie od czasu trwania lotu. Czy to jest godzinny lot do Amsterdamu, czy dwunastogodzinny lot do Seulu.
O tym ostatnim będzie ta historia. O cholernej Luftwaffe.
Więc oto jestem ja, z wyjebaną z laczków walizą pełną szmat, z plecakiem pełnym gratów roboczych, z worami pod oczami, bo oczywiście trzeba wstać w środku nocy, żeby zdążyć na check-in, który jest dwie godziny przed odlotem. Zupełnie jakby dłuższy lot wymagał wcześniejszego zajęcia swojego miejsca w samolocie. Przecież od dłuższego siedzenia fotel w klasie Economy nie robi się bardziej miękki, więc nie bardzo rozumiem, na co te megawczesne wstawanie. No ale mniejsza - „ordnung mus sein” więc jestem, dwie godziny przed odlotem. Podchodzę do okienka check-in, a tam miła (sic!) i ładna (2x sic!) Niemra mówi:
- Dokąd Pan leci? Nosz do diabła !!! Okienko check-in ma taki monitorek nad nim, a tam jak wół stoi „Seoul”. No to chyba oczywiste jest, że nie lecę do Paryża !!!
- Lecę do Seulu, proszę Pani.
- Ok, poproszę więc paszport. Oooo, widzę, że ma Pan bilet marynarski, więc poproszę jeszcze książeczkę marynarską – mówi, szczerząc do mnie żółte od kawy niemieckie kły.
„Wtopa, wtopa, po trzykroć wtopa” - myślę sobie. Czemu? Już tłumaczę: bilet marynarski jest tańszy od zwykłego, czyli jest łakomym kąskiem dla mej skąpej firmy. A że profil działalności trąci śledziem, więc oto mam w ręce bilet marynarski. Nie ważne, że książeczki żeglarskiej nie posiadam.
- Nie mam proszę Pani.
- To nie może Pan lecieć.
Wiję się i motam, tłumaczę już chyba z dziesiątej pannie (?) w okienku, że ja jadę na statek, ale książeczki nie posiadam. W końcu staje na tym, że następnym razem muszę mieć przynajmniej list od mojego agenta. „Chyba, kurwa, agenta Tomka” - myślę se i wchodzę za bramkę, odprowadzany podłymi niemieckimi spojrzeniami.
Oto następna piekielna machina, jakże pasująca do niemieckich klimatów – bramka wykrywacza metali. Nie, nie tych od AC/DC, ani od Metalliki. Taka od scyzoryków, obcinaczek do paznokci, nitów w tylnych kieszeniach dżinsów i amalgamatowych plomb. Następuje cała ekspedycja – wyciąganie laptopa z plecaka, ściąganie butów, odpinanie paska od spodni. Dobrze, że nigdy po pijaku nie wpadłem na pomysł piercingu penisa.
Jakoś udaje mi się przejść. Na koniec szybka wzrokowa kontrola obsługi maszynki, czy jako rodowity Polak, nie zajebałem czegoś z ich niemieckich nie- oraz ruchomości.
Wsiadam więc do aluminiowej rury. Idę, mijam Bussiness Class, te wielkie fotele, miękkie, z duża ilością miejsca na nogi i łokcie. Pochlipuję przez chwilę i zanurzam się w gęsty las malutkich foteli w Economy. Ufff, na szczęście mam fotel przy oknie. Obok jest jeszcze jeden fotel, na razie pusty. Siadam, moszczę się jak kwoka, naciskam guziczek monitora, aby wybrać jakiś film na długą drogę i... ciemność. Monitor nie daje oznak życia. Próbuję jeszcze raz, nadal dupa. Naciskam więc inny guzik, z emblematem stewardessy. Zbliża się, na szczęście nie ma szarfy ze swastyką na ramieniu.
- Wie kann ich Ihnen helfen?
- Monitor nie działa – uprzejmie informuję byłą pływaczkę NRD, wciśniętą w za ciasną spódnicę i żakiet.
- O, przepraszam Pana, zaraz spróbujemy coś na to poradzić.
Znika, wraca za chwilę i oznajmia:
- Niestety nie da się tego naprawić przed odlotem, więc proponujemy Panu inne miejsce.
Yeeeeahhh !!! W końcu polecę Biznesem !!! Wstaję więc potulnie, zabieram swoje graty, pływaczka czeka cierpliwie. Kiedy jestem już obujczony i gotowy do drogi, ona odwraca się i kieruje się w stronę ogona !!! Nieeeeeeee, nowe miejsce w Economy. W mych oczach znów pojawiają się łzy. Zdobywczyni przynajmniej trzech medali na olimpiadzie w NRD patrzy z pogardą i wskazuje mi moje nowe miejsce. Patrzę na nią z niedowierzaniem. Moje nowe miejsce jest obok jakiegoś spoconego Helmuta, tuż obok wyjścia awaryjnego, zaraz za kiblami. Mamusiu, ja chcę do domu !!!
Już na usta ciśnie mi się „Pierdolę, wracam do zepsutego monitorka”, ale widzę, że pojawił się pasażer na fotelu obok mojego byłego miejsca. A właściwie półtora pasażera. Tak na oko 150kg żywej wagi. Worek sadła. Niedźwiedź brunatny bez futra. Wielka, tłusta niemiecka świnia. Do ust pakuje ostatnie połamane frytki z McDonalda, które ściska kurczowo w swojej wielkiej łapie. Odwracam się potulnie i siadam obok spoconego Helmuta, wyjścia awaryjnego i kibli. Ordnung muss sein.
Po godzinie spłaszczania moich pośladów, koleżanka pływaczki oznajmia po angielsku z akcentem godnym barona von Richthofena, że lecimy. Samolot kołuje, silniki pełna moc i z niepokojącymi trzaskami wznosimy się w powietrze.
Teraz pora na żarcie. Niemiecka kuchnia, bratwursty, zimne piwo i takie tam... No się rozmarzyłem. Rozkładam stolik. W mych dłoniach zostaje luźna połowa blatu mojego stolika. Już sięgam do przycisku z emblematem mojej oprawczyni, ale pomny ostatnich chwil, rezygnuję. Przytrzymuję połowę blatu jedną ręką, a drugą z uśmiechem chwytam tackę z... Jedzeniem? Lot do Korei? Więc żryjcie koreańskie żarcie. Ryż, jakieś mięso, które już na szczęście nie miauczy i opakowanie kimchi. Zaczynam pluć sobie w brodę, że nie wziąłem kanapek z polędwicą z domu. Mój sąsiad Helmut z wyrazem twarzy zoofila, który znalazł na necie nowe filmy z końmi i dobermanami, otwiera opakowanie z kimchi. Już czuję ten smród, moje komórki węchowe zostają potraktowane zapachem zgnilizny. Starając się oddychać jak najpłycej, pochłaniam ryż i kocinę, rozwalając jedzenie dookoła, bo jeszcze niewprawnie posługuję się pałeczkami.
Po tym bogatym w proteiny i witaminy posiłku płuczę zęby wodą o kolorze i zapachu soku pomarańczowego i odpalam działający monitorek w poszukiwaniu rozrywki na pozostałe 10 godzin lotu. Pstrykam i pstrykam, a tu nic. „Przeminęło z wiatrem”, „Titanic”, sto pierwszych odcinków „Niewolnicy Izaury”, a na deser 50 odcinków „Piaskowego Dziadka”.
Nie wytrzymuję – z kieszeni mojej koszuli wyciągam dwie tabletki nasenne i połykam na sucho. Oczy mi wychodzą na wierzch, ale daję radę. Powoli fonia się zaciera, wizja rozmywa. Zapach uryny i potu, dźwięki pierdzących dup i hałas podciśnieniowej spłuczki w kiblu oraz widok wypiętej, wielkiej dupy 80-letniej matki Rudolfa Hessa odpływają w niebyt. Zasypiam z uśmiechem na myśli, że minie mnie śniadanie.
Budzę się przy twardym przyziemieniu. Kołujemy z pasa do terminala. Koniec podróży. Wysiadka. Podnoszę swoje, już całkiem płaskie, dupsko. Odkleja się z mlaśnięciem od zapoconego fotela. Nogi nie działają, mózg wysyła wzmocnione sygnały do obumarłych mięśni dupy i zwieracza. Wychodzę z tej śmierdzącej rury na świeże koreańskie powietrze. Witaj, Seulu !!! Zapach przetrawionego kimchi z koreańskich przełyków jednak nadal wisi w powietrzu. No cóż, trzeba będzie się przyzwyczaić. No i ćwiczyć mięśnie dupy, bo przecież niedługo czeka mnie to samo, tylko w drugą stronę...


powrót do spisu treści


Leading Cloud Surveillance, Recording and Storage service; IP camera live viewing

Leading Enterprise Cloud IT Service; cloud file server, FTP Hosting, Online Storage, Backup and Sharing

Powered by FirstCloudIT.com, a division of DriveHQ, the leading Cloud IT and Cloud Surveillance Service provider since 2003.